Jakiż to był pracowity weekend...
Nawet Pan mąż zauważył, że jakoś mało siadałam, ciągle w biegu!
Zdawało się, że wszystko już gotowe, cały tydzień przecież się do tej przeprowadzki sposobiliśmy. A jednak kiedy przyszło nam wywieźć "resztę" rzeczy okazało się, że trzeba zrobić dwa kursy! Szok i niedowierzanie! Skąd my mamy tyle rzeczy?!
A z drugiej strony, po 5 kursie na drugie piętro z tymi "bambetlami" nadzieja, że już więcej we Francji przeprowadzać się nie będziemy! Ja po prostu już bym tego nie dała rady wynieść! Bo tych rzeczy chyba ciągle przybywa...w bliżej nieokreślonych okolicznościach! I nie są to niestety moje kolejne pantofelki czy kiecki!
Obmyśliłam już, że kiedy przyjdzie nam opuścić to gniazdko wywalę to wszystko przez balkon na ogródek sąsiadów!
Kiedy już rozpakowaliśmy wszystkie tobołki Pan Mąż padł jak długi... Trzeba przyznać, że ja to chodziłam po schodach i otwierałam drzwi, a on to niestety wszystko dźwigał! Można się było zmęczyć... W myśl zasady "jutro też jest dzień" zanim zasnął dobrze mi doradził żebym to wszystko zostawiła w cholerę i rozpakowała gdy się wyśpię... Dobra rada... Jakby mnie nie znał...
Dopiero gdy wszystko znalazło swoje nowe miejsce mogłam spokojnie usiąść i odpocząć...
Na początku napotkała nas jeszcze jedna niespodzianka... Gdy zapełniałam nam lodóweczkę przed południem w dniu przeprowadzki włączyłam rzecz jasna prąd i wodę w mieszkaniu i tak pozostawiłam. Jakież więc było nasze zdziwienie, gdy po 5-ciu godzinach nie zastaliśmy tu ani krzty ciepłej wody! Otworzyliśmy skrzynkę prądową, upewniliśmy się, że wszystkie "dynksy" są do góry, terma do prądu podłączona, woda leci... niby wszystko dobrze, a jednak woda zimna. Napisaliśmy do właścicieli z nadzieją, że doradzą jak ciepłą wodę aktywować, ale niestety bez odpowiedzi (no bo wiadomości "czy poradziliście sobie z ciepłą wodą" w niedzielę o 15:00 - po 48 h - nie liczę; powinnam była odpisać: "kpisz czy o drogę pytasz?", ale nie wiem jak to jest po francusku :P). Postanowiłam więc wykorzystać cały mój urok osobisty i udać się do naszego "strażnika domu". To bardzo miły Pan koło pięćdziesiątki, który nie mówi oczywiście po angielsku. Ale kiedy do niego zapukałam i zrobiłam oczy "kota ze Shreeka" stwierdził, że mogę do niego mówić, a nóż coś zrozumie :) Przyciągnęłam go do domu, pokazałam jak się urządziliśmy :) i gdzie jest terma i przełączniki prądowe i uratował nas! Włączył co trzeba (zapobiegawczy Francuzi przełącznik od wody montują w drugą stronę...czyli ten jeden jedyny musi być w dół... bardzo sprytne!!!) i obiecał ciepłą wodę...jutro :) No trudno... poczekamy, może z brudu nie pomrzemy... Oczywiście nic nie rozumiałam z wyjaśnień dotyczących tych przełączników (gotowa byłam w kolejnych dniach też coś tam pstrykać), ale na szczęście mój małżonek wykazał się nie lada sprytem i, mimo zmęczenia, trzeźwością umysłu... i przypomniał mi o "telefonie ratunkowym", czyli moim Wujku, który wspaniałomyślnie pomaga nam w najtrudniejszych sprawach i ratuje w kryzysowych chwilach, gdyż ponieważ rozmawia w tymże obcym mi języku :) Kochany Wujek oddzwonił błyskawicznie, pogawędził z miłym Panem strażnikiem i opowiedział mi żeby już niczego nie dotykać, a ciepła woda się pojawi! O dzięki Ci Wujku! Dzięki strażniku!
I dzięki Ci Pani ekspedientko z SFR...
Bo Pani z SFR sprawiła, że mamy ten "telefon ratunkowy", czyli numer francuski...
Ciągle nam było nie po drodze, żeby sobie takowy numer założyć. A brak tego numeru to nie lada problem nie tylko w przypadku połączeń towarzyskich na linii Polska-Francja (no bo nasze numery są +48). Wszędzie, na każdym kroku, każdy upomina się o numer telefonu, ale polskiego nie chce zaakceptować... W niektórych miejscach udało się podać jedynie mail. W EDF (prądowni) podaliśmy numer do pracy Pana Męża. W banku, choć Pani upierała się, że polski numer telefonu nie może być podłączony do konta internetowego jednak udało się przepchnąć tą opcję (przynajmniej tak to wygląda). Wszystko wysypało się w SFR, czyli u operatora telekomunikacyjnego! Szok! Nie może z nami Pani podpisać kontraktu, bo nie mamy francuskiego numeru telefonu... Nic nie szkodzi, że my chcemy tylko internet. Pan monter, który przyjdzie internet założyć musi mi wysłać wcześniej wiadomość...na francuski numer! No cyrk jakiś! No ale skoro nie mamy numeru, to miła Pani po chwili namysłu dała nam kartę z numerem i przykazała ją aktywować. Tym sposobem staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami numeru o kierunkowym +33!
Ilość wrażeń w tym tygodniu to pewnie kumulacja za kolejne tygodnie, kiedy już naprawdę nie powinno wydarzyć się nic nadzwyczajnego. W końcu może chwilę pożyjemy szarym, nudnym życiem :P
I jak tu w takim natłoku myśli, spraw, zdarzeń zapamiętać sny?!
A jednak, udało się!
Choć było tyle wrażeń - miałam tej nocy sny!
Pamiętam, że w poprzednim mieszkaniu, gdzie też przecież towarzyszyły nam ogromne emocje, nie przyśniło mi się nic...
Tu pierwszej nocy spałam jak dziecko.
A sny...
Cóż...
Zawiodę tych, którzy czekają na niesamowite historie...
Nie było w nich nic nadzwyczajnego...
Żadnych smoków, lotów dywanem, niespodziewanych zwrotów akcji...
Zastanawiacie się, więc: Co?! Co w nich było?!
Wierzcie lub nie...
Śniło mi się zwykłe, proste życie... tutaj!
Śnił mi się ten dom...
...i piknik na tej trawie, którą widzę za oknem...
...rodzina i słońce, cisza i spokój...
Nie wierzę, że sny się spełniają... bo gdyby tak było, to dziś wylegiwałabym się na plaży :P
Chcę wierzyć jednak, że tu gdzie teraz jesteśmy osiągnę właśnie to co widziałam w tym śnie...
Że teraz czekają nas same radosne chwile, pełne rodzinnego ciepła i spokoju...
Że to właśnie tu przeżyjemy razem resztę tej naszej francuskiej przygody!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz