Wspomnienia weekendowe...
Można by powiedzieć "a miało być tak pięknie...", ale weekend nie był wcale zły, choć plany nie zostały zrealizowane.
Zacznijmy jednak od początku.
Na początek weekendu, coby dobrze go otworzyć zrobiliśmy parapetówkę :D
W piątek pożegnaliśmy definitywnie stare lokum, mogliśmy więc również oficjalnie powitać nowe.
Staropolskim zwyczajem, przy suto zastawionym stole i pełnym szkle :) zasiadła lokalna Polonia... czyli my dwoje i kolega z Polski urzędujący w Avignon do maja. Pani domu przygotowała wybitnie smaczne potrawy, wszystkie niestety "skażone" francuskością... No bo co to znaczy majonez ala Dijon?! Albo chcę majonez albo chcę musztardę. Dla bardziej wyrafinowanych podniebień można pomieszać zawartość dwóch słoików. No ale Francuzi na to nie wpadli, więc od razu domiksowywują do majonezu opcję musztardową. Niestety moja koncepcja musztardowego smaku nie przewidywała... Nastąpiła więc oczywista zmiana koncepcji i ze smakiem zajadaliśmy się sałatką z "majosztadą" czy "musztardezem". Sałatka objęta została jeszcze jedną modyfikacją. Mianowicie, choć zwykle, a raczej zawsze, zawiera ona konserwowego selera, a przez domowników zwana jest "sałatką z selerem" piątkowa wersja "sałatki z selerem" była bez selera! Tu wskazówka dla reszty świata: nie w każdym Lidlu jest to samo, zdecydowanie nie!!! Bo w Polsce w Lidlu jest seler w słoiku! A w całym Avignon nie ma go nigdzie!
A to feler westchnął...na pewno nie seler!
Jako, że szybko się połapałam, że gotowanie po Polsku nie może się udać podałam też tartę porowo-ziemniaczaną oraz kurczaka pieczonego na porach :) Czyli porowy wieczór! A potrawy dalekie od staropolskich :)
Jednej tradycji nie można jednak było tknąć... I stałą się jej zadość :)
Po kilku toastach byłam pewna, że będzie nam się tu dobrze mieszkało.
Wiosna niestety niemile zaskoczyła nas marną pogodą...
Cały tydzień żar leje się z nieba. 20 stopni, słońce w pełni, a gdy przychodzi sobota - deszcz i chłód. No trudno... (chyba ostatnio to właśnie zdanie powtarzam najczęściej).
Po szybkich zakupach wróciliśmy do domu.
Nowe obserwacje moje z półek sklepowych są takie, że nigdy nie ma tu tego, co chcę kupić!
Chciałam zrobić mazurka kajmakowego, poczuć świąteczny nastrój...
Ale nie ma tu kajmaku!!! A niech to!
Jest mleko skondensowane, ale mnie to nie urządza...mam starą, dwupalnikową kuchenkę gazową, więc nie mogę jej na cały dzień zablokować mlekiem, bo co z obiadem?! Herbatą?! Ciepłym mleczkiem, którego stałam się ostatnio zagorzałą fanką...
A może jest inny sposób by zrobić kajmak?
Czekam na wasze pomysły... (czy da się go zrobić, piekąc puszkę w piekarniku?).
A to feler westchnął...na pewno nie kajmak!
Tymczasem, smak na mazurka niestety musi poczekać...jeszcze tylko tydzień i będziemy w DOMU :D
W niedzielę miała być wycieczka, którą miałam Wam dziś opowiedzieć...
Mieliśmy jechać nad morze!!! Skoro mieszkamy w regionie, który w nazwie ma "Lazurowe wybrzeże" to grzech go nie zobaczyć...
Cały tydzień na to czekałam, licząc po cichu na słońce i piękną pogodę, taką z jakiej korzystałam przez ostatnie dni... No i klapa...niedziela pochmurna, z mistralem (dawno go nie było...) i przelotnymi opadami... Aaaa!!!
I tak co tydzień!!!
To już kolejny weekend kiedy pogoda uziemia nas w domu!
Nie padało cały dzień, więc chociaż wokół domu na spacer wypełzliśmy... A że mamy już przecież wiosnę, to się w czapkę nie stroiłam. Ba! Czapka już schowana do walizki pt."rzeczy posezonowe". Tym sposobem spacer zakończył się prawie-że odmrożeniem sobie uszu... Głowa mało mi nie odpadła. Naciągnęłam na łepetynę poncho (czy ponczo?) i biegusiem wracałam do domu, z nadzieją, że nie spotkam żadnego muzułmanina... z pewnością pomyślałby, że robię sobie z nich żarty! Nie wiem czy byłabym w stanie wytłumaczyć mu problem z uszami... A może bardziej wiarygodna byłabym przekonując, że to taka zabawa i że udaję Bukę z Muminków... Na szczęście zdążyłam wrócić do domu, zanim ktoś mnie zobaczył. W końcu, jak Wam pisałam, w niedzielę Avignon to wymarłe miasto...
I taki to weekend...
Ani selera, ani mazurka z kajmakiem, ani wycieczki, ani słońca...
Objadłam się więc czekoladkami, chipsami i orzeszkami, a rozrywki jak zwykle dostarczył mi papier :)
A Panu Mężowi komputer pełny relacji meczowych!
Tu ciekawostka: na nowym mieszkaniu mamy na razie tylko wifi, bardzo, bardzo marne, które zrywa połączenie co 3-5 minut! Tylko rano i to w tygodniu jest nieco lepiej (m.in. dlatego w weekend nie uraczyłam Was żadnym postem!). O rozmowie na skype można pomarzyć... A i pisanie z kimś na czacie szarga moje nerwy, z powodu opóźnień i "zawiechów". Ale tylko moje nerwy. Pan Mąż natomiast cały dzień ogląda mecze! Na żywo! Bez większych problemów (porównując moje nieudolne próby "skajpowania" to bezproblemowo totalnie!). A nerwy ma tylko wtedy, gdy przegrywa jego drużyna...jak w ten weekend :(
Pan Mąż, zerkając na moją pracownię między jednym a drugim meczem, stwierdził, że niedługo to on będzie mieszkał jak w papierniczym...
Puściłam tą uwagę mimo uszu, a efekty moich prac, weekendowych i nie tylko poznacie już wkrótce!
Jestem pod wrażeniem. Świetnie napisane.
OdpowiedzUsuńJa również za każdym razem czekam na wiosnę i nigdy nie mogę się doczekać, aż ona przyjdzie. Nawet już specjalnie na tą okazję zamówiłam sobie fascynatory https://hatfactory.pl/17-fascynatory które w sumie są eleganckie i jestem przekonana, że będą pasowały do wielu moich stylizacji.
OdpowiedzUsuń