piątek, 11 grudnia 2015

Czekając na kasztany

Gdy tu przybyliśmy Pan Mąż, jako 'stały bywalec' Avignon (był tu wcześniej 4 razy), opowiadał mi na spacerach o miejscach, które już wcześniej miał okazję poznać: restauracje, zabytki, hotele, charakterystyczne punkty miasta...
Prawdziwy był z niego przewodnik!
Pomijając oczywiście ten drobny szczegół, że na pierwszym spacerze totalnie nas zgubił w samym sercu starego miasta i to całkiem już po ciemku!
No, ale tak poza tym to świetnie znał miasto... to znaczy lepiej niż ja! ...bo ja znałam je tylko ze zdjęć satelitarnych wyświetlanych na mapach Google :P
Na tych właśnie spacerach, zapoznających mnie z naszym nowym miejscem zamieszkania chciał mnie Pan Mąż uraczyć kasztanami... 
Choć podobno "najlepsze kasztany są na placu Pigalle" twierdził on, z uporem maniaka, że tu, w Avignon, również można ich skosztować. Z tego też powodu regularnie prowadzał mnie po miejscach, gdzie rzekomo je sprzedawano. Jednak po kasztanach nie było ani śladu...

Zdaje się jednak, że Pan Mąż niezbyt dokładnie oglądał jednak kultowy serial, z którego wiedzą wszyscy gdzie można te najlepsze kasztany zjeść :) 
Czemu tak uważam?
Ano temu, że z odzewu na tak znane wszystkim ze "Stawki większej niż życie" hasło można było dowiedzieć się, dlaczego od stycznia nie mogliśmy spotkać nigdzie ulicznych kramików z kasztanami. 
Nie dziwi wcale, że "Zuzanna lubi je tylko jesienią"  :P
A wcześniej, cóż... nie był to sezon kasztanowy i kasztanów nie było. 
Oto cały sekret ich braku...

I kiedy już praktycznie zapomniałam o tym, że czegoś takiego jak pieczone kasztany szukaliśmy i kiedy już Pan Mąż przestał na każdym spacerze powtarzać "tu był ten gość z kasztanami" stało się...
Wracając z ostatniego pobytu w Polsce, czekając na autobus, który zawiezie na do domu, wymęczeni po trudach podróży dostrzegliśmy na przystanku człowieczka pałaszującego ze smakiem KASZTANY! Pan Mąż gotów był rzucić walizki i ruszyć wprost do straganu :) Opamiętał się jednak i na kasztany wybraliśmy się następnego dnia :)

Okazało się, że  tak wyczekiwany kramik z przemiłym sprzedawcą pojawił się dokładnie w tym miejscu, w którym mój małżonek go przepowiadał :P . Zdziwiona byłam tym nieco... w sensie, że kasztany to dość popularny przysmak w tych stronach, a wyglądało na to, że gość ma monopol na kasztany w Avignon. Mimo to nie było do niego dzikich kolejek... co również mnie zaskoczyło. Tym bardziej, gdy spróbowałam po raz pierwszy tych jego pieczonych kasztanów wprost z przeogromnej patelni. 
Choć można poparzyć sobie palce, ten smak jest tego wart! 
Naprawdę pyszniutkie!
Dla tych, którzy do tej pory nie skosztowali : coś między bobem a słodkim ziemniakiem, ale nie do końca :P 
O! To Wam wytłumaczyłam :D
Bardzo smaczne i tyle!
Niestety, kasztanowe łakomstwo skutkuje także w bardzo nieeleganckim zabarwieniu palców i paznokci, bo jakoś ten miąższ ze skorupki trzeba wydostać. Kasztanowego łasucha zdradzą paluszki podobne wyglądem do palców amatora słonecznikowych pestek :P  To jednak także mnie nie zraziło! 

Po kolejnych spacerach namierzyliśmy jeszcze dwa inne 'kasztanowe' punkty. Jednak tylko w tym miejscu, o którym zawsze wspominał mi wcześniej Pan Mąż są one tak wyborne!

Skoro spróbowaliśmy już i zasmakowaliśmy w tym specjale postanowiliśmy przygotować je sami w domu... 
Wyszło, nie powiem, że nie... 
Ja osobiście preferuję jednak wyjście 'na miasto' na kasztany :)
Łączy to i przyjemne i pożyteczne. 
Mam cel spaceru !, jesteśmy na świeżym powietrzu, Pyzka jest dotleniona, ja łapię witaminkę D, a kiedy już zmęczę się spacerowaniem mogę podelektować się kasztanami zasiadając na ławce na pobliskim skwerze :)
Prawda, że uroczo ?


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz