Chociaż baaardzo lubię jeść, a nawet kocham! to jeśli chodzi o próbowanie nowości jestem raczej ostrożna... Może wynika to trochę z tego, że nie lubię wyrzucać jedzenia, a taki los spotyka zwykle coś niedobrego, wręcz niejadalnego no i wtedy pojawiają się dylematy...
Żeby ich uniknąć staram się nie kupować "głupot" i raczej przemyśliwać to co mam ochotę spróbować.
O kozim serze, którego fanką, delikatnie mówiąc, nie jestem, już tu pisałam...bleee!!! Okropne świństwo jak dla mnie (przepraszam wszystkich amatorów tego specjału, dla mnie niejadalnego kompletnie!)!
Jednak nie poprzestałam na tym poszukiwań czegośkolwiek zbliżonego do twarogu.
Ostatnio wywołałam u całej rodziny salwy śmiechu oznajmiając, że po stosowaniu serka mascarpone do naleśników weszłam na kolejny poziom wtajemniczenia wyrobów seropodobnych i zakupiłam coś na kształt "almette" o smaku śmietankowym. Konsystencja naleśnikowa - jak najbardziej, przynajmniej z tych dotychczas testowanych. Pierwsze próby odbyły się na kanapkach. Wyszło pysznie z jednym małym "zonkiem" - ser jest posolony! Aaaaa!!! Ale czy ktoś z Was próbował kiedyś kanapki z żółtym serem i dżemem truskawkowym?! My z siostrami czasami komponowałyśmy sobie taki specjał, ku przerażeniu rodziców! Całkiem dobre :P
Dlatego też sól w serze wcale mnie nie zraziła. Posmarowany dżemem morelowym na świeżej bagietce wtarł się doskonale. Wierzę, że w naleśnikach będzie równie jadalny :)
Bataty, które choć znałam wcześniej ze sklepowych półek, spróbowałam dopiero tutaj okazały się nie tak słodkie jak to sobie wyobrażałam i całkiem smaczne :-) Weszły z resztą na stałe do naszego menu...
Ale już np. owoce liczi z puszki (tzn. w syropie) miałam okazję kosztować kilka lat temu. Mój Pan Mąż natomiast nie... No i on, jako ten odważniejszy i chętniejszy do wszelkich prób (ten to się nie boi ryzyka! czuje się spokojniejszy chyba dlatego, że zawsze dbam żeby był zapas papieru toaletowego :P) wziął sobie puchę na spróbowanie... Tak jak w przypadku Pastisu próbowałam go odwieźć od tego pomysłu, ale jak mawiała Babcia "nie wierz gębie, połóż na zębie".
No i kupił!
I jak to mój Pan Mąż... otwiera, próbuje, mówi, że może być, po czym po dwóch kolejnych kawałkach stwierdza: jak ci smakuje to jedz! W sensie, że taki jest kochany, że się ze mną podzieli! :)
Już ja go znam! "Baaardzo mu posmakowało" :P
...Wykończyłam ten rarytas, co drugi kawałek dogadując: "a nie mówiłam" :P
Czasem jednak tak się zdarzy, że wybierze sobie coś bardziej jadalnego! Znaczy się dla niego :P Ja "robactwa" żadnego nie tykam i gdyby okazało się to być dla Pana Męża niejadalne to prędzej umarłabym z głodu niż to-to zjadła. No a mój Pan Mąż wręcz przepada za owocami morza :) Przynajmniej mu nie wyjadam, więcej dla niego!
(Tak przy okazji: wiecie że to była taktyka mojej Mamy, delikatnie uzależnionej od chałwy?! Od najmłodszych lat mówiła nam, że my chałwy nie lubimy! No i było więcej dla niej! :P A to Mama! No i efekt jest taki, że wszystkie trzy nie lubimy ani chałwy ani sezamków! Nasza Mama za to uwielbia :) Zdemaskowana! Ha!)
Wybrał sobie więc Pan Mąż na obiad jakieś tam "robaczki" przyprawione na grilla...
O takie:
Na szczęście dało się to "pożenić" z moim obiadem i bez stu dodatkowych brudnych garnków :) Moja ryba na tym kontakcie nie ucierpiała, a całość była jadalna po przyrządzeniu. Tego typu próby nowości są jak najbardziej ok :)
Zaraz potem jednak okazało się, że kolejny wybór był dość chybiony!
Wcale nie było to dla mnie niespodzianką!
Słodki syrop do rozcieńczania wodą (taki do picia) o smaku migdałowym...
To nie mogło być dobre!
No i teraz mamy flaszkę tego dziwactwa do zużycia na nie-wiem-co!
Jest jeden plan, co się może udać :)
Dolewać to można do kawy... I tylko takim sposobem da się to spożyć żeby nie wyrzucać! A że butla jest litrowa, a syrop mega aromatyczny to przed nami wieeele migdałowych kaw!
I na deser ostatnio wypróbowany najpyszniejszy DESER!
Chodziło to za mną od przyjazdu do Francji...
Pisałam już kiedyś o wystawach cukierniczych udekorowanych tym specjałem, które wyglądają iście bajkowo, porażają kolorami i sprawiają, że nie można oderwać od nich oczu, a ślinka cieknie aż na buty!
No i oczywiście... "Ja wiedziałam, że tak będzie!"
Zakochałam się bez pamięci ! ! !
Są taaakie piękne, że aż szkoda je jeść, ale gdy już się spróbuje nie można się oderwać...
Z resztą...nie zdążyłam nawet zrobić im zdjęcia :P
...Był jeszcze kolor zielony - smak pistacjowy, ale zanim się opamiętałam pozostało po nim tylko wspomnienie...
Tak jak przypuszczałam (można było też po prostu zapytać, ale wtedy odkrywanie nie jest takie interesujące :-) ) każdy kolor to inny smak!
Eksplozja pyszności i słodyczy na języku!!!
Uwielbiam!!!
My love!
Przed Państwem:
M A K A R O N I K I !!@#$%^&*i(o*&^%$#@#$%^&*
... a raczej wspomnienie po nich, bo gdy to piszę, są już dawno (przedwczoraj...to jak wieczność!!!) zjedzone :-(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz