Ostatni długi weekend był naprawdę długi :)
Zdążyłam się polenić, pozwiedzać, wypocząć, ale też trochę uporządkować niektóre sprawy.
I tak np. odkryłam z przerażeniem jak dawno już nie pochwaliłam się wam niczym własnej produkcji...
Tylko pisze i pisze, opowiadam jak nam tutaj, a żadnego rękodzieła nie dodaję!
Toż to skandal!
Trochę to dlatego, że wiele już nie produkuję, właściwie prawie wcale...
Ale przy porządkach komputerowych odkryłam, że mam jeszcze coś w zanadrzu :)
Jednak po kolei...
Dziś słów kilka jak to sobie wyedukowany w Polsce naszej kochanej inżynier radzi na obczyźnie z trudnościami dnia codziennego.
Nie wiem czy Wam wspominałam o moich pierwszych tu kotletach schabowych, których nie miałam czym utłuc... Tak się niefartownie złożyło, że nie było żadnej pustej butelki po browarze (szok!), która świetnie się zawsze sprawdza jako wałek do ciasta tudzież tłuczek do mięsa... Pełnej flaszeczki drogocennego polskiego trunku (trzymanej na "czarną godzinę") nie śmiałabym wypróbowywać do takich celów, tym bardziej, że proceder cały przeprowadziłam na podłodze z terakoty (mięsko w folijkach, a jakże), a wszystko to dlatego, że jako nowoczesna Pani domu przyjechałam tu z małą, szklaną deseczką :( więc nie dało się tłuc kotletów na metalowym blacie"pseudokuchni" na szklanej desce - masakra! No a za tłuczek posłużyła mi jakże okrągła "dupka" naszej włoskiej kawiareczki... Pomysł z cyklu "dobry, ale marny", bo kawiarka słabo to zniosła - odpadła jej przykrywka :( No trudno się mówi i żyje się dalej!
Jednak takich genialnych rozwiązań co dnia wprowadzam tu kilka do kilkunastu i z pewnością nie zwracam już nawet na to uwagi... Niektóre są dość absurdalne, a jednak tak oczywiste!
"Tron" zmontowany ze wszystkiego, żeby wygodnie pisać przy komputerze na starym mieszkaniu to pewnie pamiętacie :)
Suszarka na bieliznę wystawiona na mikroskopijny balkon w czasie ulubionego naszego wiaterku 100 km/h - dlaczego nie... Na początku na bieżąco improwizowałam. Ostatnio Pan Mąż spojrzał na suszarkę rozstawioną w salonie z niepokojem "czy tu się coś nie popruło?".
Nieee, nic się nie popruło kochanie! Te dwa dyndające, czerwone sznurki to nic innego jak mocowanie naszej suszareczki... Przytroczyłam je do suszarki i teraz kiedy wystawiam ją na balkon nie ganiam po domu jak kot z pęcherzem w poszukiwaniu czegoś do "zamontowania jej na barierkach", zerkając nerwowo co chwila czy aby jeszcze nie odleciała. Teraz od razu wiążę ją do balkonowej barierki i spokojnie czekam aż mi mistral wysuszy majteczki :)
Z suszeniem prania jest jeszcze jedna ciekawostka. Mianowicie taka, że nie dorobiłam się jeszcze spinaczy do bielizny. Zawsze na zakupach jakoś wypada mi to z głowy. A jednak tutaj, przy tym ciągłym "wiaterku" jest to dość przydatna sprawa... jeśli nie chce się ganiać gaci po ogródkach sąsiadów z dołu (w przypadku wiatru pt. "standard") lub po pobliskim cmentarzu czy całym Avignon (jeśli chodzi o mistral: "Mistral!"). Ale i tu "perfekcyjna pani domu" zawsze znajdzie rozwiązanie :D Moje pierdółki i inne zabaweczki od rękodzieła przydają się i w życiu codziennym, w bardziej i mniej oczywisty sposób.
Znacie na pewno klipsy do papieru...
Zwykle używam ich przy klejeniu kwiatów kusudamy...
Okazało się jednak, że świetnie sprawdzają się również do upinania t-shirtów. Ba, jestem nawet skłonna twierdzić, że są lepsze niż klasyczne spinacze do bielizny! Wystarczył jeden na 1 sztukę odzieży by wesoło powiewały niczym flaga, a nie odfrunęły! No i były suche po 25 minutach :D Takie suszenie to ja lubię! I tylko co pranie i "suszenie na mistralu" zastanawiam się czemu Ci Francuzi stosują suszarki na pranie, które: a) są płatne!, b) stosują wysoką temperaturę, co nie jest bez znaczenia dla zużywalności się odzieży, c) wymagają straty czasu, bo trzeba w pralni swoje odsiedzieć i poczekać aż się wysuszy! A tak, na własnym balkonie, wieszam kiedy chcę, zdejmuję kiedy chcę, pachnie wiaterkiem i zaoszczędziłam na waciki ;)
Przy porządkowaniu zawartości wszelakich folderów "różne" natknęłam się na jeszcze jedną moją genialną myśl techniczną z ostatnich tygodni.
Pamiętam, że byłam tak uradowana własną kreatywnością, że aż postanowiłam to arcydzieło sfotografować :)
Brytfanka by Brykusiowo :-)
Gdy szykowałam ciasta na poczęstunek do pracy dla Pana Męża nie przemyślałam do końca w czym zamierzam te pyszności produkować! Mam blachę do tarty i do lasagne, w których, jak się chwaliłam, sieknęłam dwa dorodne mazurki. Bałam się jednak, że nie starczy tego ciasta dla wszystkich... takie polskie chyba myślenie, że zawsze musi być dużo, dużo duuużo... Albo może to myślenie łasucha :P
W każdym razie zdecydowałam, że zrobię jeszcze na szybko ciasto na krakersach bez pieczenia, czyli na pewno znane Wam doskonale "rafaello" (jeśli nie znacie - wujek google, polecam! ciasto-banał!!! 3 minuty roboty, a jaka pychota!). Decyzja zapadła, składniki w komplecie, a ja nie mam pomysłu w czym mam to cudo popełnić! I nagle... Eureka!
Kolejny raz moje zapasy materiałów do rękodzieła się przysłużyły :P
Z resztek tekturek zmontowałam na desce do krojenia (dorobiłam się już drewnianej, luxus po prostu :P) prowizoryczną brytfankę. Wyłożyłam ją folią aluminiową i papierem do pieczenia, a cały ten "twór" zdekomponowałam po ostygnięciu ciasta!
Wyszło mistrzowsko...w sensie, że ciasto się udało!!!
A Wy co myślicie?
Swoją drogą okazało się, że to jednak takie myślenie łasucha, któremu zawsze mało łakoci... Pan Mąż przyniósł do domu połowę ekwipunku! i musiałam (niestety :P) razem z nim wyjadać te okropnie pyszne ciasta, bo przecież szkoda żeby się zepsuły!
Z pewnością jednak nie powiedziałam jeszcze w tej kwestii ostatniego słowa!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz