Pamiętacie jeszcze jak dzieliłam się tu z Wami naszymi przeprawami podczas poszukiwań optymalnego lokum na ten nasz francuski żywot?
Ja aż za dobrze...
Sporo tych mieszkań obejrzeliśmy, trochę maili wysłaliśmy, parę telefonów łamaną frangielszczyzną wykonaliśmy, kilometry między dziesiątkami, tak, tak, dziesiątkami agencji przedreptaliśmy...
A wszystko to po to by wybrać możliwie najlepsze miejsce dla naszej rodzinki :D
Całkiem jesteśmy jeszcze młodzi :P i dobrze pamiętamy czasy studenckie, gdy spanie pod gołym niebem nie wydawało się być dramatem, cykające świerszcze wprawiały w romantyczny nastrój, bułka paryska przez 3 dni na śniadanie obiad i kolację mogła stanowić prawdziwy rarytas (gdy resztę gotówki przeznaczyło się na wyższe %%% cele :) )... gdy z braku podstawowego wyposażenia kuchennego zupę odgrzewało się w czajniku elektrycznym (tak, tak..niestety dla tego czajnika!), a drobne robactwo przywiezione w plecaku prało się razem z brudnymi skarpetkami i nikt z tego powodu nie robił wielkiego "halo".
Tak sobie myślę, gdy to piszę :), że nasze perypetie z naszego pierwszego tu we Francji lokum również wpisują się dobrze w te studenckie klimaty...
Wiedzieliśmy jednak, że dni totalnej beztroski, obiadów w stylu "YumYum" i widelców wymytych liźnięciem są policzone. W związku z moim powiększającym się brzuchem zależało nam by ogarnąć nowy dom na tle wcześnie by móc go przygotować przed powiększeniem się rodziny. Trzeba go było zatem "oswoić" lub ewentualnie zdecydować o kolejnych poszukiwaniach (nie daj boże!).
Pan Mąż przeciwny był mocno naszemu zamieszkaniu w starym budownictwie Avignon wewnątrz murów, jako że jawiły mu się siedliskiem wszelkiej maści intruzów wyjątkowo nieprzyjemnych, czyli szczurów, myszy, karaluchów i nie wiem czego tam jeszcze! Kiedy więc znaleźliśmy mieszkanie poza murami, we względnie nowym budynku stwierdziliśmy zgodnie, że "to jest to!".
Oswajanie poszło błyskawicznie.
W przeciwieństwie do poprzedniego mieszkanka nie znaleźliśmy tu prawie niczego, do czego można by się przyczepić. Zawiesiliśmy więc dalsze poszukiwania i Brykusiowo przeszło w tryb dekorowania, urządzania i meblowania :-) uznając to miejsce za idealny dom dla całej naszej trójki.
I gdy już zadawało się, że nie ma to mieszkanko przed nami żadnych tajemnic...
Gdy już stuknęło nam pod tym dachem 5 miesięcy...
Gdy już pojawiła się nasza Pyzulka...
...pojawiła się też całkiem szokująca niespodzianka!
Otóż pewnego upalnego, sierpniowego wieczoru, kiedy tradycyjnie już przegrzebywałam zasoby internetowe w poszukiwaniu ...hmmm... końca internetu chyba... :) nagle, "kątem oka", zobaczyłam, że COŚ mignęło mi na ścianie...
Podniosłam głowę znad klawiatury i oczom moim ukazał się, w prawdzie niewielki, ale jednak, GAD! Na ścianie pod oknem w kuchni siedziała sobie, jak gdyby nigdy nic, mała jaszczurka.
Pan Mąż, niewątpliwie bohater w swoim domu, poinformowany przeze mnie o tym osobliwym odkryciu zdiagnozował je jako małego gekona, po czym przypuścił nań atak z pomocą ścierki kuchennej, wyrzucając ją następnie z całą zawartością (?) na balkon. Piszę tu znak zapytania, gdyż nie byliśmy do końca pewni czy udało mu się pochwycić tego nieproszonego gościa... nie widzieliśmy czy rzeczony jaszczur opuścił ścierę na balkonie czy też wcale się w niej nie znalazł, a zwiał zwyczajnie w kuchenne zakamarki...
Takie znalezisko w pierwszej chwili totalnie mnie przeraziło! W końcu nie o takim pupilu dla mojej córki marzyłam! Jednakowoż jest trochę tak jak w powiedzeniu "kiedy wpadłeś między wrony..."...czyli mieszkamy tu gdzie mieszkamy i będziemy mieć takich, a nie innych "gości". Musimy się z tym pogodzić - "sorry, taki mamy klimat"!
Pan Mąż przekopał internet i bogatszy w nową, gekonową wiedzę pocieszył mnie, że nie są one ani jadowite ani szkodliwe dla zdrowia - jeszcze tego by brakowało!
Ostatecznie, po remanencie całego prawie mieszkania w poszukiwaniu tego małego, cholernego gekona! daliśmy za wygraną wierząc gorąco, że może jednak był w tej ścierce... a żeby łatwiej było zasnąć wymieniliśmy ze sobą kilka uwag w stylu "lepszy gekon niż szczur" :)
Trudno stwierdzić skąd ten stwór wziął się w naszym domu. Do tej pory zdawało nam się, że jest on dość "szczelny" - z pewnością w porównaniu do poprzedniego, gdzie wiatr hulał jak chciał. 5 miesięcy względnego tu spokoju i żadnych nietypowych niespodzianek uśpiło naszą czujność. A może sami wpuściliśmy go do siebie wietrząc się w te potwornie upalne wieczory i noce... Kto wie...
Dziś trudno to stwierdzić.
Od tamtego pamiętnego dnia więcej go nie spotkaliśmy i choć nie było go widać jak zwiewa po balkonie (może uciekał tak szybko, że nie zdążyliśmy tego dostrzec!) dziś na 99% jesteśmy pewni, że go wykurzyliśmy!
Dlaczego?
Jesteście ciekawi skąd tak wysoki stopień pewności?!
Zapraszam więc na kolejny odcinek "Osobliwych lokatorów"...
Do poczytania już wkrótce :P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz