czwartek, 9 kwietnia 2015

Wyjazdowo

Przed wyjazdem na święta do domu, zostawiłam kilka postów, byście za bardzo nie tęsknili:P
Jednak i tak od tygodnia na blogu całkiem głucho...
Aż do teraz...
Wczoraj powróciliśmy, a już dziś zabieram się do pisania :)
 
Cieszycie się??

Zanim zobaczycie moje nowe wykony opowiem Wam jak minęły nam te przedświąteczne i wielkanocne dni (muszę mieć czas na papierową produkcję :P)...
Jak to u mnie - będzie pomieszanie z poplątaniem :)
Nic nie poradzę, po prostu tyle się działo!!!
Tylko 10 dni, ale wypełniona każda minutka!!!

Zacznę podróżą :)

Przed wyjazdem do Polski Panu Mężowi przyśniły się podarte buty...
Jak wiecie nie wierzę w przesądy, czarne koty, przechodzenie pod słupami, a już na pewno nie w sny... Jednak są tacy co to wierzą... i nie omieszkają przepowiedzieć co też takie sny oznaczają!!! Ponoć buty w senniku oznaczają podróż - to by się nawet zgadzało. Tyle, że podarte - kłopoty w podróży. Tego już wolelibyśmy nie wiedzieć, szczególnie, że niedawna katastrofa lotnicza każdemu zapewne podniosła przed naszym przyjazdem nieco poziom adrenaliny - czy o tym mówili czy nie, zawsze gdzieś z tyłu głowy to siedzi!
Podarte buty we wspomnianym śnie były z pewnością sennym marzeniem Pana Męża... A takie marzenie - coby te buty szlag trafił - konsekwencją nieudanych prób rozchodzenia pewnej pięknej pary obuwia męskiego :( Sen na bank wywołany był wprost przez palący ból pęcherzy na jego stopach... Taka to wróżba ze snu :P
Czyli wszystko jasne, sen wiadomo skąd, w zabobony nie wierzymy, nic się więc nie stresowałam, tylko czekałam z niecierpliwością do niedzieli - 29.03.
Nic się nie stresowałam, może tylko poza zmianą czasu, która następowała akurat z soboty na wyjazdową niedzielę...
Tym to byłam przerażona!!!
...że zaśpimy, się spóźnimy i nie polecimy... 
A wszystko to przez głupie telefony! 
Bo te nieco nowocześniejsze same się przestawiają! 
Ale czy zawsze? 
Czy nie zapomną? 
A co będzie jak się nie przestawią?! 
Akurat tak się składa, że telefony mam dwa, oczywiście modele różne... 
Pomysł: może ustawię budzik na różne godziny... 
Aaaale, co jeśli jeden się przestawi sam, a drugi nie... itd. itp.
W żadną stronę nie umiałam sobie tego wymyślić!!! 
To było przed wyjazdem moje jedyne, ale za to potężne zmartwienie...
Końce końców nastawiłam budziki bezsensownie wcześnie, by mieć pewność, że nie zaśpię!
Byłam jednak tak podekscytowana wyjazdem, że wstałam grubo przed nimi :) 
Czuwałam więc przed komputerem przekonana, że jedyny kłopot z głowy!

Tyyyle mieliśmy czasu... wstałam przecież wystarczająco wcześnie by dopiąć wszystko na ostatni guzik... ale i tak, jak to zwykle bywa, opuszczaliśmy mieszkanie w popłochu...
Czas wyliczony co do sekundy!
Trasa na dworzec - 2,5 km - przeliczona na zawrotne tempo...
...taaaak, mogliśmy wziąć oczywiście autobus...tylko po co?! 
My nie jeździmy autobusami, bo tu wszędzie jest blisko...
Tym razem jednak, trzeba było ambicje spacerowe schować w kieszeń!
Po 1 kilometrze byłam wykończona! W końcu w Avignon tydzień temu była już wiosna pełną gębą, a tymczasem ja wystroiłam się na klimat polski. Tym sposobem dosłownie rozpuszczałam się w moim pięknym płaszczyku!!! (oczywiście w Polsce okazało się, że płaszczyk to sobie mogę wsadzić...pod zimową kurtkę!!! Dzięki Bogu siostra nosi się w tym samym rozmiarze, bo śniegu w Wielkanoc, choć był ostatnio dość popularny tą porą, się nie spodziewałam :P).
Jest jeszcze jeden powód, dla którego skorzystanie z autobusu miałoby sens...
Mianowicie, utrzymałoby to przy życiu naszą walizkę.
Całkiem nową, raptem dwa czy trzy razy niezbyt mocno używaną...
Od połowy trasy jedno z jej kółek jechało bokiem, by pod samym już dworcem odpaść, zamieniając tym samym walizkę w jednostronny pług...
Umierałam ze śmiechu patrząc jak Pan Mąż ciągnie za sobą owego trupa i zastanawiałam się czy jest jeszcze szansa na jakąkolwiek reanimację tego sprzętu. Trochę to wkurzające kupować walizkę co wyjazd! Szczególnie, że moja lista zakupów w Polsce i bez walizki opiewała na zawrotną kwotę...  Ostatecznie, jako że każde niepowodzenie można przekuć na sukces, tylko trzeba wiedzieć jak, stwierdziłam, że skoro tak mają wyglądać nasze "podarte buty" w tej podróży to całkiem spoko!!! :D
Jako fanka wszelkiego rodzaju "zrób to sam" nie wierzyłam, że to tak po prostu koniec tej walizki...
W końcu "Polak potrafi"...
Po dogłębnych oględzinach konsylium w składzie: Siostra, Tata, Mama, Ja i Pan Mąż stwierdziło, że da się ją uratować!!!
Okazało się, że nawet niezbędne do tego elementy są już w domu (zbieractwo wszelkich "przydasiów" zdecydowanie popłaca :) ).
Tata, który zawsze uważa, że wszystko się da, oprócz tego, że się w pewnym miejscu parasola nie da otworzyć :D (nie próbujcie...całe życie wierzę Tacie na słowo w tej kwestii!!!) zepsuł i drugie kółko a potem oba zastąpił porządnymi kółkami meblowymi na metalowym uchwycie... Teraz już nie ma szans by plastik tarł o plastik i stopił g***, znaczy się bardzo marne, kółeczko :D
Były nawet pomysły by zrobić z niej super-wypas walizkę pionową z kołami obrotowymi, no ale już może bez przesady :P
Teraz i tak zdaje się, że owa walizka posłuży nam przez lata...
A w razie gdyby kółka się zużyły - wystarczą odwiedziny w byle jakim markecie budowlanym :) Możemy ją regenerować nieskończenie wiele razy...
Inne jej elementy są wybitnie wytrzymałe - sprawdziłam to w drodze powrotnej do Avignon, ale o tym innym razem.
Na dziś to tyle wspominek z wyjazdu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz