piątek, 30 stycznia 2015

Nadal kulinarnie!

Jako, że głównym i jedynym (póki co) zadaniem moim we Francji jest bycie Panią Domu, wiele czasu poświęcam klimatom kulinarnym.

Dlaczego gotowanie+zakupowanie pochłania mi tak wiele czasu i energii?
Otóż, jest kilka powodów.

1.
Nasza kuchnia to 2 małe palniki elektryczne i 1 komora zlewu, no i okap, który wciąga mi włosy gdy próbuję nachylić się nad garnkiem, żeby zamieszać/doprawić/spróbować. Z tego też powodu muszę precyzyjnie przemyśliwać wszystkie plany, przepisy, ruchy na każdym etapie gotowania, tak, żeby starczyło mi miejsca, garnków, rąk etc.

2.
Nasza kuchnia to też jednocześnie salon, w którym stoją 2 szafy. Dlatego też składniki emitujące aromaty (a jest ich większość) muszą być dokładnie przemyślane, No, chyba że akurat mąż wyrazi chęć ubrania się w sweter wyperfumowany przesmażaną cebulką :) Niezbyt często miewa na to ochotę. Podobnie z resztą z aromatem rybki (stąd opisane już wcześniej poszukiwania ryby na mieście). Oczywiście, jest okap, ale na pewno nie wciąga wszystkiego, bo część jego mocy ssącej zajmuje się moimi włosami... Tego, że okap nie wciąga wszystkiego jestem też pewnaz drugiego powodu. Mianowicie: notorycznie czuję, co najmniej w przedpokoju, co gotują (lub palą, jak ostatnio - mleko!!!) nasi sąsiedzi. Skoro ja to wiem, to oni też wiedzą co ja gotuję, a jeśli tak, to moje ubrania w tych szafach wiedzą to jeszcze lepiej!

3.
W najbliższej okolicy mamy sklepy, które można podzielić na:
a) małe spożywczaki z dziwnymi produktami,które bardziej przypominają sklepy dedykowane dla: hindusów, turków, arabów, etc. (dla polaków nie znalazłam),
b) warzywniaki, w których cena kilograma jabłek to już prawie tyle, co kilo mięsa (trzeba przyznać,   że dobrych jabłek),
c) mini markety, typu carrefour expres, gdzie ceny wszystkiego są z kosmosu, jak również lokalizacja produktów (mąki szukałam chyba 20 minut)
d) piekarnie, no ale z ich produktów wiele się nie ugotuje (za to bagietki baaardzo pyszne)
e) Les Halles, o których już Wam wcześniej pisałam, gdzie jest mega drogo, choć produkty wyglądają naprawdę nieźle, świeżo i pysznie...
Z wyżej wymienionych powodów przemyśliwuję listy zakupów i spaceruję do marketów typu Inter Marche, Lidl, E.Leclerc i co tam jeszcze jest w zasięgu moich stóp (każdy max. 3 km od domu w jedną stronę - to jest zasięg moich stóp). Jako, że przejście z siatką pełną zakupów 3 km, często tutaj w dość porządnym wietrze, nie jest sprawą zupełnie prostą i przyjemną, spacery te uskuteczniam prawie codziennie (dziś np. kupiłam chleb tostowy, pomidorki, serek, oliwki, orzeszki, chipsy, ale ciii...zjem zanim ktoś się zorientuje, że kupiłam :P, i pół kilo kaszy i na końcówce ledwo ciągnęłam za sobą nogi...a gdy rozpakowywałam zakupy okazało się, że koniec ketchupu, jajek itd.). Taki spacer tam i z powrotem plus zrobienie zakupów to prawie 2 godziny!

4.
Gotuję dla Rodziny :) Czyli muszę mieć na uwadze kulinarne preferencje jej członków, a nie jest to proste... Gdybym gotowała zgodnie z moimi upodobaniami, jedlibyśmy pierożki, naleśniczki, kluski różnej maści. wszystko w wydaniu raczej bezmięsnym... Gdyby o naszej diecie decydował mój mąż na każdy obiad byłby kotlet z grubej słoniny, kopa ziemniaków, koniecznie bez surówki/sałatki! A gdy na to wszystko spojrzy lekarz czy dietetyk to powie, że moje preferencje prowadzą do anemii, a mojego męża do bajpasów! Muszę więc tak kombinować, żeby było i mięso i warzywa, a czasem nawet jakaś zupa (ostatnio nawet mi się dostało, nie zgadniecie za co? :P Wkroiłam do zupy wszystkie warzywa...czyli... przemyciłam marchewkę w pomidorowej! No i Pan mąż musiał zjeść :) Zgroza! Marchew w zupie! :))

CDN.

czwartek, 29 stycznia 2015

Normalnie czy dziwnie...?

No właśnie?!
Dla nich, Francuzów, mieszkańców Avignon -  normalnie.
Dla nas, Polaków, delikatnie mówiąc, - trochę dziwnie :/

Ale właściwie "co?", zapytacie?

Ano to, że nie jedzą śniadania...
Ano to, że otwierają piekarnię po śniadaniu!
Ano to, że obiad serwuje się w porze drugiego śniadania!!?!!
Ano to, że w porze sensownego obiadu nie da się nic zjeść...
Ano to, że na kolację jedzą konia z kopytami plus deser, a posiłki te trwają lata świetlne...
Ano to, że mimo, że jedzą tyle na kolację wcale nie są grubi! (skandal!!! a nam się wbija, że żeby być szczupłym i pięknym trzeba nie jeść po 18 :P)
Ano również to, że tak jak nie da się zjeść obiadu w porze polskiego obiadu tak nie da się zjeść lodów o 11.30

Póki co, większość "dziwactw", czyli rzeczy trudnych dla nas do przyjęcia kręci się wokół jedzenia...

Sami przyznacie, że trochę dziwne jest, by w niedzielę (!) o 16-16.30 (!) w restauracji na starym mieście (!!!) nie można było usiąść jak człowiek i zjeść obiadu (raptem chciałam rybę z frytkami, toż to prawie jak "marcepany z szarego mydła"!!)?!
O tej porze to się pije kawę, wszyscy pili kawę, a tu włażą jakieś cudaki i życzą sobie rybę, phi...
Pętaliśmy się po starówce dobrą godzinę, albo i dwie, zanim zrezygnowani wróciliśmy do domu by zjeść na obiad... kanapkę: bagietkę z łososiem (tak, wiem, czepiam się, łosoś to też ryba, więc miałam rybę na obiad, frytki są niezdrowe, więc w ogólnym rozrachunku wyszło na plus)...

W trakcie poszukiwania ryby (pal sześć te frytki) znaleźliśmy, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, po 2 tygodniach pobytu w tym uroczym mieście, jedną, jedyną lodziarnię!!! gdzie można kupić lody w kulkach (czy też gałkach, jak kto woli), w stu najróżniejszych, najpyszniejszych smakach...
Jako, że byłam bliska rozpaczy z powodu braku obiadu oraz sensownych na niego perspektyw, gdy tylko naszym oczom ukazała się ona - kawiarnia z lodówką pełną smaków rozkoszy :P mój mąż ukochany od razu stwierdził, że może zmienię obiadowy typ :)
Dobrze wie jak mnie wyciągnąć z otchłani rozpaczy...
Zażyczyłam sobie 2 porcje, po czym, gdy miły Pan nałożył jedną, za drugą podziękowałam (1 kulka=obiad z 3 dan z deserem) :)
Dobrze zapamiętałam drogę do tego miejsca, ba, oznaczyłam czerwoną kropką na mojej podręcznej mapie (z którą od czasów zagubienia się pierwszego dnia się nie rozstaję, więc wygląda już jak zużyta chustka do nosa) i tylko szukałam okazji, żeby się tam wybrać...
Traf chciał, że lodziarnia leży blisko "targu"(o nim za chwilę), a ja musiałam kupić pomidory (hmmm...wcale nie brzmi przekonująco, mój mąż tego "nie kupuje"...no, ale Wy tu nie byliście, więc nie wiecie, że 3 kroki od domu też mają pomidory :P). Wyspacerowała się więc w znanym mi kierunku z zamiarem oczywistym (pomidorowym!), żeby się dowiedzieć, że nie ma lodów! Kawiarnia była otwarta, a lodówa pusta! Moja nieznajomość francuskiego nie wystarczyła do tego, by dowiedzieć się, która pora jest odpowiednia na zjedzenie lodów. 11.30 ewidentnie odpowiednia nie jest!
Dygresyjka o mojej nauce francuskiego: umiem już kupić ciuchy, torebkę i buty, mogę nawet potargować się o rzeźbę (nie wiedzieć tylko po co??!!??), natomiast chyba nigdy nie dowiem się jak określać czy pytać o czas, godziny etc. Trudno, muszę się z tym pogodzić :P Albo cierpliwie czekać, może moja Blondynka w końcu nauczy mnie i tego :)

Co do targu, też jest dziwny!
Ale to jedno z pozytywnych dziwactw tutaj!
Przede wszystkim jest piękny :)
Kolorowy i pachnący, ale też czysty!
Nie ma może takiego klimatu jak polskie targi, gdzie na drewnianym, ledwo stojącym "stole" leży pół świniaka, któremu przysadzista kobitka odłupuje nóżkę tasakiem, wytartym uprzednio w fartuszek...niemniej jednak mi się podoba :)
Z zewnątrz nasze Les Halles prezentują się tak, a w środku czekają urocze kramiki: owocowe, mięsne, rybne czy np. "słodyczowe" :) mniam!. Między nimi jest też kilka stolików, zapełniających się zaraz po 12 w południe, przy których, mam wrażenie, konsumuje się jedynie wino i ostrygi (choć zdaje się, że asortyment obiadowy jest dużo szerszy).
Lubię robić tam zakupy, a sprzedawcy też już chyba się do mnie przyzwyczaili, że nic nie rozumiem, ale zawsze się uśmiecham i powtarzam merci częściej niż przeciętny człowiek jest w stanie mrugnąć :)
Jest tam dla mnie oczywiście wiele zagadek!
Niektóre próbuję, ku uciesze tubylców, rozwiewać ze słownikiem w ręku :)
Dobrze, że mam też rozmówki gdzie jest "pi razy drzwi" zapisane jak to wymówić. Tym sposobem umiałam zapytać: tłuste czy chude...
Tak było z rybą i udało się znakomicie...

Z ziemniakami nie miałam tyle szczęścia. Jest na "hali" jedno stoisko z samymi ziemniakami... Ucieszyłam się, bo 7/8 czy nawet 11/12 asortymentu stoiska to eleganckie, czyściutkie kartofelki. W związku z tym, że w naszej Brykusiowej rodzinie nikt nie lubi obierać ziemniaków (ja to wyniosłam z domu, przyznaję się bez bicia, u nas "skrobał" tato:) ) ja kupuję te czyste i gotuję w mundurkach. Powiedziałam więc do ludzi ze straganu moim nieporadnym francuskim, że chcę kilo pom de ter (moja wymowa). No to oni na to, których? A skąd ja mam niby wiedzieć :P A co ja będę z nimi robić, pytają. To ja im na to, że jeść - mistrz, no nie??:) Dodałam też :) że wezmę wodę, ugotuję, sól i koniec. Na to wszystko miły Pan waży mi moje kartofelki....całe w piachu...najbrudniejsze z brudnych, z całego straganu, a może i hali, albo nawet Francji... Cóż, mogłam też nie próbować się dowiedzieć, które są lepsze do czego, tylko paluchem wskazać czyste i powiedzieć, że kilo. Mądry Polak po szkodzie, jak to mówią. Trzeba jednak przyznać, że były pyszne!


Inne jeszcze zagadki, jak "szukut" (tak to się chyba wymawia, nie mam pojęcia jak pisze, a tym bardziej jak produkuje, bo na pewno nie tak, jakby o tym świadczyła polska nazwa tego specjału, czyli "kapusta kiszona") wypróbowuję niestety na własnej skórze (podniebieniu). Na szczęście dało się to zjeść, choć nie rokowało najlepiej, uwierzcie! Z wyglądu nic nie zwiastowało tragedii. Pani zapakowała mi to to w eleganckie, małe pudełeczko (nie tak, jak u nas, w Polsce, w siatkę, z której cieknie do drugiej siatki, z której cieknie do trzeciej....), a mnie aż paluszki swędziały by od razu spróbować choć odrobineczkę...
Masakra! To jedno jedyne cenzuralne słowo, które cisnęło mi się na usta (niestety, ale razem ze skosztowaną kapustą) zaraz po degustacji. Ani chrupiąca, ani w smaku... no podobna zupełnie do niczego!
Koszmar jakiś!
I nauczka na przyszłość...
Nie próbować we Francji gotować po polsku.
Nawet surówki!

środa, 28 stycznia 2015

Nie taki diabeł straszny :P

Teraz przejdziemy w tryb przemyśleń i obserwacji różnych poczynionych w pierwszych dniach pobytu w Avignon :)

"Francuzi nie mówią po angielsku" - tak właśnie wyrokowali wszyscy, którzy dowiadywali się o naszej emigracji!
Co ja na to?
"Nic nie szkodzi, ja też nie :)"
Faktycznie, mój angielski jest słaby, jednak w moim odczuciu komunikatywny :)

Nie przejmowałam się jednak ewentualnymi problemami komunikacyjnymi...

Dostałam od Taty turystyczne rozmówki formatu paczki papierosów :) (Tato mój pracował kiedyś trochę we Francji) z podkreślonymi zwrotami najważniejszymi: dobrze, nie rozumiem, rozumiem, co znaczy..? Dodając do tego to, co już umiałam z racji słabości do słodyczy :P stwierdziłam optymistycznie, że skoro mój Tato pracował ze znajomością tych kilku zwrotów, to ja nie pracując na pewno przeżyję i bez nich :D

(Tak trochę bardziej serio Tato umie jeszcze kilka słów, których przebiegle nie podkreślił i nie wiedziałam przez to, że są tak ważne :P)

Podjęłam oczywiście próbę nauczenia się czegokolwiek sama, przed wyjazdem, jednak mój zapał, choć ogromny, został przytłoczony ilością spraw do załatwienia, komplikacji okołowyjazdowych, okołopracowych i okołozdrowotnych ;/
Tym sposobem przyswoiłam zaledwie kilka lekcji z kursu mówienia, czy jak podaje sama autorka, pewna Blondynka, kursu rozmawiania po francusku...

Nie sądziłam, że tak szybko moja znajomość, czy też nieznajomość, języka zostanie wystawiona na próbę  :P
Mianowicie, test ten nie wynikał bynajmniej z niechęci Francuzów do innego niż ich ojczysty języka, a z pewności pewnego męża, ściślej mojego, co do jego, hmmm... świetności :P (zdecydowanie bardziej pasuje to słowo na Z, ale do bloga chyba nie :P)
Bo mój mąż był wcześniej w Avignon, kilka razy, ostatni raz 3 tygodnie przed naszą przeprowadzką...
Jako więc stały bywalec zabrał nas na kolację oraz na spacer, romantyczny, wieczorny... by po przejściu kilku przecznic, dwóch skrętach w prawo, 3 w lewo i znów w prawo stwierdzić, że po ciemku te ulice zupełnie inaczej wyglądają...
Dałam mu jeszcze chwilę, żeby spróbował może naprawić swój błąd, ale pomysł, że zawsze możemy iść wzdłuż murów, wtedy na pewno dojdziemy do domu o takich długich, a nasz dom TU (wzdłuż całych murów biegnie po ich zewnętrznej stronie "najgłówniesza" ulica)  sprawił, że postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce...

Nie miałam zbyt wiele czasu do namysłu...było już późno, ulica była pusta, przed nami tylko 1 kobieta, która zaraz nas minie, a z nią szansa na odnalezienie drogi do domu...

Na początku spaceru, po 5 minutach od wyjścia z domu, mąż pokazał mi dworzec, więc wydawał mi się on być blisko :)

Mijając więc Francuzkę lat ok. 25 powiedziałam najbardziej połamanym francuskim jaki możecie sobie wyobrazić: "Dzień dobry, przepraszam bardzo, nie mówię po francusku, czy może mi pani powiedzieć gdzie jest dworzec?"  No i szok, zrozumiała mnie!!! Zaczęła coś mówić, oczywiście szybko (dlatego zawsze mówię na początku, że nie mówię po FR, żeby nie mówili za dużo i za szybko bo i tak nie rozumiem), ale, HAHA, umiałam ją poprosić żeby mówiła wolniej, i okazało się, że szliśmy całkiem w drugą stronę !
Tu ukłon do Blondynki na językach, że tak szybko uczy swoich kursantów słówek: wolno, daleko, blisko, lewo, prawo, dworzec :):):)

Wróciliśmy szczęśliwie do domu, ja oczywiście dumna jak paw, przekonana o mojej hmmm...świetności :P i tym, że teraz to już na pewno sobie poradzę!

No i radzę sobie :)

Nie jest do końca prawdą, że Francuzi nie mówią po angielsku, przynajmniej nie tu, w Avignon :)
Na szczęście to miejscowość turystyczna, co zdecydowanie zwiększa nasze szanse na rozmowy po angielsku :)
Zakupy, czy to odzieżowe, czy spożywcze, wizyty w restauracji czy kawiarni nie stanowią tu praktycznie problemu bez znajomości francuskiego...

Gospodarze rezydencji, w której mieszkamy mówią dobrze po angielsku, dobrze że idzie się dogadać :P Ale już Pan Złota Rączka ni w ząb. Kiedy do mnie przyszedł coś naprawić i zaczął do mnie mówić podałam mu komputer z google translatorem...co również niewiele pomogło...nowa taktyka jest taka, że niczego nie psujemy i staram się go unikać :P

Nie da się przewidzieć, kiedy, na pytanie "czy mówisz po angielsku", w odpowiedzi zobaczę tylko zaprzeczające kręcenie głową...

Z dnia na dzień uczę się coraz więcej słówek, staranie przygotowuję się też do zakupów, planuje, co chcę kupić i sprawdzam jak się to może nazywać... Zapisuję trudne słowa i w razie potrzeby po prostu wyjmuję notes i daję do przeczytania ;)
Najważniejsze żeby się nie bać! Zawsze zaczynam po francusku : Dzień dobry, przepraszam bardzo...
myślę, że to ich ośmiela, a z drugiej strony, kiedy potem zaczynam mówić coś po angielsku głupio im odejść, bo już nawiązaliśmy kontakt, odpowiedzieli dzień dobry, więc chyba im nie wypada mnie olać :P starają się więc pomóc.
Ogólnie, to ludzie dość pogodni i uprzejmi, nie spotkałam się z negatywnymi reakcjami wprost (może pod nosem coś sobie mruczą, ale trudno).

Co ciekawe, wcale nie ma osób znających choć słowo po angielsku w takich miejscach jak poczta, bank czy "pomoc społeczna"(nie wiem jak to nazwać inaczej, tu są 2 jednostki, jedna odpowiedzialna za ogólne ubezpieczenie, czyli chyba taki ZUS, a druga dla rodzin gdzie ktoś nie pracuje czy ma trudną sytuację). Byłam tym faktem bardzo zawiedziona, bo zdaje się, że na pocztę czy do banku przychodzą też turyści, a co do "pomocy społecznej", to jest tu bardzo wielu emigrantów, wśród których znakomita większość jest podzielona tak jak my: mąż pracuje, a żona jest w domu, więc korzystają z obydwu społecznych instytucji (socjal we Francji jest paluszki lizać :P), a na pewno nie wszyscy mówią po francusku...

No cóż, trzeba było dać radę, to dałam...
Mój monolog po "francusku" do Pani w okienku brzmiał następująco: "nie rozumiem, dobrze, nie dobrze, nie wiem, jeden, wypłata, koniec, styczeń, mąż, numer, ubezpieczenie" Oczywista oczywistość! :P (jednak, gdyby ktoś miał problem to: "nie wiem czy dobrze wypełniłam dokumenty, numer ubezpieczenia dostaniemy jak damy pierwszy dokument od wypłaty męża, który będzie na koniec stycznia)

Na poczcie, też oni ni w ząb po angielsku :/ Zapytałam o to ile kosztuje paczka do Polski, pokazałam wymiar, napisałam wagę... Nie umiem jeszcze pytać o czas, np. Kiedy coś się stanie, kiedy to będzie..
Ale wiem jak jest tydzień, narysowałam więc na kartce 2 kropki, strzałkę od kropki "Avignon" do kropki "Pologne" i powiedziałam "1 tydzień, 2 tydzień?"...
I wszystko stało się jasne :P
Tak jak i to, że nie wyślę stąd żadnej paczki, bo 1 kg o wielkości pudełka od niedużych butów to koszt ok. 15 EURO ! ! ! Ale dochodzi w mniej niż tydzień!

U lekarza:
Na wizycie się dogadałam, ale bałam się, czy się na nią dostanę, z Panią z recepcji nie dało się pomówić, ja nie byłam przygotowana po francusku, bo powiedzieli mi, że będzie angielski i będzie ok... A tymczasem przychodzę i nic...powiedziałam więc tylko "randewu", pokazałam godzinę i usiadłam w poczekalni... Miałam jednak słownik, napisałam więc w ratunkowym notesie kilka zdań techniką "Kali jeść..." i ruszyłam znów do recepcji...udało się! Zostałam przyjęta, zbadana, będzie nawet następna wizyta :P
Da się? Da się!

I takim to optymistycznym akcentem zakańczam rozważania językowe :)
Da się!

wtorek, 27 stycznia 2015

Home, sweet home...

Dom, nowy dom...
trzeba się do tego przyzwyczaić!

Nasze nowe, tymczasowe, ale jednak, miejsce na ziemi to Avignon...
Piękne, słoneczne, trochę senne miasteczko (nie takie znowu aż małe, no ale w porównaniu do Warszawy sami rozumiecie...) :D

Avignon przywitało nas słońcem! i ciepełkiem! i było jeszcze widno, gdy dojechaliśmy o 17!!!

Zawsze podstawą jest pozytywne nastawienie :) Z takim też tu przyjechałam :)
W końcu mam się wakacjować przez najbliższe 2 lata, więc czym tu się stresować czy przejmować ...

A jak myśli się pozytywnie to wszystko pięknie się układa...

I z tym optymizmem zajęliśmy nowe lokum!
Mieszkanko okazało się być całkiem rozsądne (zupełnie inne, 100 razy lepsze niż to, które rezerwowaliśmy ;) ), w bardzo przyjemnej lokalizacji na starym mieście, z hulającym internetem !!!

Czego nam więcej potrzeba ?

Można znaleźć oczywiście kilka minusów, typu:

- kuchnia składająca się z praktycznie 1 szafki ;/ i lodówki w rozmiarze nano...
- prysznic na małego krasnoludka, w którym głową dotyka się sufitu...
- toaleta, którą jakiś "pożal się boże hydraulik"  (na pewno nie polski :) ), podłączył rurami najpierw w dół a potem w górę, w związku z czym poziom wody w muszli jest stale niebezpiecznie wysoki...

jednak w ogólnym rozrachunku mieszkanie dostało ocenę pozytywną!
Ba, rozważamy nawet poważnie pozostanie w tej lokalizacji do końca naszego francuskiego życia :)
(a lokalizacja zacna :) opowiadać będę później :P)


Całą drogę prawie, a szczególnie drugiego dnia podróży, gdy byliśmy już bardzo zmęczeni, obiecywałam sobie, że tylko pościelę łóżko i padnę, nawet nie dotknę tobołków...
Jednak, adrenalina chyba robi swoje ;) i emocje jakie towarzyszyły nam przy zasiedlaniu nowego miejsca były tak duże, że naładowały mnie energią na tyle, bym mogła rozpakować wszystkie bagaże....
A rzeczy wzięłam naprawdę duuuużo...wiadomo, same najpotrzebniejsze ;)
Teraz pozostał już tylko dreszczyk emocji pt. "gdzie my to wszystko poupychamy?"

Szczęśliwie, mieszkanko okazało się też być niezwykle pojemne :)
I mimo ogromu rzeczy przywiezionych ma jeszcze dużo miejsca na kolejne rzeczy...
A że jak wszędzie, tutaj także zaczęły się z początkiem stycznia wyprzedaże, więc niedługo pewnie zapełnię wszystkie luki :P

Choć zmęczenie dawało o sobie znać, okazało się, że to była najlepsza decyzja, żeby się rozpakować już pierwszego dnia, bo ciężko było cokolwiek znaleźć...

Po pierwsze, z uwagi na ilość walizek, toreb, pakunków i rzeczy porozrzucanych luzem po domu (a wcześniej po samochodzie :) )!
Po drugie dlatego, że jestem mistrzem pakowania, więc nie można było w żadną stronę, logiczną i tą mniej, wymyślić gdzie też czego można szukać...
Widać, moja pomysłowość na etapie pakowania nie miała granic...

Oto ulubione "kwiatki" w naszym bagażu (może komuś przyda się któryś z pomysłów :)):

- talerze zawinięte w męskie koszule z kołnierzykiem (szkoda miejsca na gazety!)
- mieszaki do miksera + scyzoryk i otwieracz do konserw w czajniku elektrycznym...
                      myślicie: "E, lajcik"? ...
- skarpetki i inne "drobiazgi" w szklance, szklanka w misce, to wszystko w garnku, a wokół tej wariackiej konstrukcji... ponownie skarpetki :)
- (jeden z moich hitów) paski do spodni/spódnic/bluzeczek zwinięte w ruloniki i ... sprytnie upakowane w obydwu komorach ... zaparzacza do kawy ! ! ! sprytnie, nieprawdaż? :P
- coś dla pary idealnej, czyli takiej jak my :P ...w Jego buty moje buty w moje buty... no co?... skarpetki ! ! !

W końcu i mi rozładowały się baterie... w odzyskaniu energii nie pomogło już nawet jedzenie ;)
Zmorzył nas sen, wieńcząc jakże intensywny pierwszy dzień w Avignon!

PS.
Na samym początku ciężko jest mówić o tęsknocie, bo tak wiele się dzieje, że nie ma dużo czasu, by o tym myśleć...
Dobrze pamiętam jednak, że zawsze kiedy gdzieś wyjeżdżałam, wśród dobrych rad mojej Mamy słyszałam zawsze: Zapamiętajcie pierwsze sny na nowym miejscu. I prawie dokładnie w tej chwili, w której powiedziałam o tym mojemu mężowi dostałam od Mamy smsa o takiej właśnie treści :D
No i pierwszy raz na obczyźnie miałam z tego powodu "oczy w mokrym miejscu" ...

A tu pierwsze widoki :)



piątek, 23 stycznia 2015

Cała naprzód ku nowej przygodzie...

I zaczęła się przygoda życia!

4 stycznia o 5.40 ruszyliśmy w podróż!

Trasa, jako że autostradą, przebiegła nam spokojnie acz monotonnie...
Starałam się jak mogłam urozmaicać ją Panu Mężowi - Kierowcy, ale skutki były dość mizerne...

albo zasypiałam...

albo, jako, że moją domeną było dbanie o prowiant (zdaje się, że bardziej o mój :P), pod wpływem spożytych płynów, wywoływałam postoje (moim zdaniem to jest jakieś urozmaicenie, ale Małżonek nie piał z zachwytu) mniej więcej w tym stylu :)

albo śpiewałam, co również nie spotykało się z szalonym entuzjazmem  (zawsze, gdy to robię, mam przed oczami tą scenę, choć oczywiście jestem przekonana, że mi idzie o wiele lepiej :) )

Po 1300 km "wycieczki" odpoczęliśmy troszkę :)
Przemiło spędziliśmy czas z wieloletnimi przyjaciółmi moich rodziców (wujkiem i ciocią, co świadczy w sposób oczywisty o stopniu zażyłości :) ) oraz ich synem. Ciocia przygotowała pyszną kolację, trochę pobiesiadowaliśmy, a po nocy, która minęła potwornie szybko i pierwszym śniadanku z najprawdziwszą la baguette ruszyliśmy w dalszą drogę.

Reszta trasy upłynęła nam podobnie, z tą różnicą, że wiodła ona  Autostradą Słońca...
...czyli jechaliśmy cały czas na południe... 
...można tu parafrazować powiedzonko "biednemu zawsze wiatr w oczy"...tyle, że w naszym przypadku lepsze byłoby np."emigrującym Brykusiom zawsze słońce w oczy" :D

No i nie bylibyśmy Polakami, żebyśmy na to nie narzekali...
Choć nie widzieliśmy słońca taaaak długo, to już po godzince takiej jazdy mieliśmy dosyć mrużenia oczu, okularów i przekładania daszków samochodowych z lewej na prawo i na odwrót!
Taka to już maruderska natura :P

W końcu GPS wygłosił "Twoje miejsce docelowe znajduje się po lewej stronie" !

Przybyliśmy do celu!
 

czwartek, 22 stycznia 2015

Piątek . . . końca początek...

Końca początek...przez chwilę właśnie takie mieliśmy wrażenie!

Zapowiadało się niewinnie, drobne zakupy, przegląd auta przed trasą, umowy na telefony (5 minut w salonie, wiadomo...) porządkowanie mieszkania pod nowych lokatorów, ot, zwyczajne ludzkie sprawy...

A wyszło tak:

- auto na przeglądzie objawiło dziurkę... dość kosztowną, ale w tym momencie pieniądze nie były najważniejsze, raczej na wagę złota był czas, a naprawa okazała się trwać 3 (!!!!!!!!!!!!) godziny!!!!!!

- auto na przeglądzie objawiło także (co pewnie miły Pan mówił mi już w zeszłym roku, ale kto by to pamiętał...), że dokumenty się skończyły. bo nie ma miejsca na pieczątkę!!!!
No, świetna wiadomość w piątek ok. godz. 11 (w piątek po Nowym Roku, gdy 3/4 ludzi ma wolne!!!). Gapy z nas, no i gapowe się płaci, więc trzeba było jeszcze "zahaczyć" o moje ulubione urzędy, wydziały komunikacji itp. itd.
Najedliśmy się strachu, czy w ogóle da się wyjechać tą naszą czerwoną strzałą... i czy zdążymy to załatwić, skoro auto stoi w warsztacie .... 3 h !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

tu punkt zaczynający się "+"

+ w każdym nieszczęściu można znaleźć jakieś szczęście! Nasze szczęście było zacne :) bo z krótkiego wypadu do rodzinki "po buziaki na drogę" zrobił się dłuższy postój, dzięki temu, że z warsztatu było bardzo blisko spacerkiem ;) Tym sposobem miło spędziliśmy czas w rodzinnym gronie i posileni MEGA żurkiem (Babcia nigdy nie odpuszcza... " chociaż odrobinkę ":D) ruszyliśmy do dalszej walki z piątkiem!

- 5 minut w salonie telefonicznym okazało się być dużo dłuższe, bo...nie da się, po prostu sie nie da, a to i tak był dopiero początek mojej batalii telefonicznej....

Kompletnie wykończeni wróciliśmy do domu, żeby...
...zbierać się szybciutko, bo jeszcze "przegląd domowników" przed odjazdem, czyli nasze wizyty lekarskie...
Dobrze, że chociaż my na przeglądzie nie wykazaliśmy żadnych usterek, bo już więcej bym tego dnia nie zniosła!!!

Ufff...ostatecznie: samochód zdrowy, my zdrowi, dokumenty w miarę ogarnięte, telefon w końcu też, mieszkanie w totalnym chaosie, ale Mąż mówi: damy radę...

Przedostatnia noc, zasnęłam w 5 minut, jak kamień, powtarzając sobie, że skoro dziś było tak jak było to już nic, ale to nic więcej złego nas nie spotka!

Ale nie, nie mogłoby być tak pięknie...

Sobota porządkowo-pożegnalna, jednak okazało się, że najmłodszy członek rodziny wraz z dorosłymi przyległościami roznosi zarazki i nie możemy się z nim pocałować na drogę...pierwszy zawód tego dnia...
Potem było trochę z górki... wizyty u rodziców, porządne żarełko :) , "kop na szczęście" na drogę, łzy rozstania i ... "pojechalim"...

...prosto do domu, żeby wrzucić cały nasz dobytek do auta i wyspać się przed trasą...

(w tak zwanym międzyczasie odświeżony telefon postanowił "zjeść" na mocy SUPER-PROMOCJI wszystkie prawie moje środki!!! oczywiście połączenie z konsultantem dało mi ... upojną godzinę !!!, tak, GODZINĘ, słuchania w kółko 1 kolędy!!! aaa!!! i gdy już zwątpiłam i postanowiłam osobiście w punkcie powiedzieć co o tym myślę i zdążyliśmy dojechać do sklepu, cały czas oczywiście z kolędą!!! przy uchu... włączyła się konsultantka, i jak słowo daję, jej szczęście, że była miła bo chyba pobiłabym ją przez telefon!!! Nie oddała kasy, ale przynajmniej wyłączyła mi tą świetną promocję, o której przy podpisywaniu umowy nikt mi nie powiedział....i to z premedytacją! No bo skoro na pytanie "czy nie chce Pani abonamentu, darmowe minuty itp.?" odpowiedziałam, że nie, bo one nie działają ZA GRANICĄ, a ja wyjeżdżam ZA GRANICĘ, to po co do cholery włączać mi pakiet minut do sieci, który działa tylko w PL ?!?!?!?!)

Z układaniem w samochodzie poszło równie świetnie co z kompresowaniem bagaży w domu :) Był tylko jeden mały problem: po spakowaniu praktycznie wszystkiego tylne koła auta zniknęły pod nadwoziem :( Ja się nie znam, nie orientuję się ,ale Pan Mąż stwierdził, że to nie wróży najlepiej... Pojechaliśmy więc na testy :D Ja miałam już etap głupawki... Skoro testujemy pojazd przed trasą to zachowujemy się jak w trasie :P Śpiewom i wygłupom nie było końca :P
Małżonek na każdym zakręcie i dołku zaciskał zęby czy auto wytrzyma...
Testy zakończyliśmy pod domem taty : "yyy, Tato, może mógłbyś sprawdzić... "
Co my byśmy bez tych Rodziców zrobili?!

Tato, po wojskowemu ;), przepakował auto i oczom naszym ukazały się koła!
Pobujał samochodem to z lewej to z prawej strony, fachowo oceniając obciążenie i wydał wyrok: Da się jechać! Cudownie!
Teraz to już na pewno był ostatni buziak na drogę :(


Wykończeni i lekko zestresowani padliśmy na ostatni, krótki jakże, odmiennie od wcześniejszych planów... spoczynek w naszym warszawskim łóżeczku :)


 

środa, 21 stycznia 2015

Kompletna Panika ! ! !

Tak, Panika !

I to przez duże "P" !

Bo jak tu nie Panikować, skoro za 11 dni (licząc od Wigilii) mieliśmy spakować całe dotychczasowe życie do naszej wysłużonej czerwonej Meganeczki i ruszyć nią w podróż na "drugi koniec świata", bo tym w rzeczy samej jest dla nas i naszych bliskich nasz "nowy dom" (ale o tym potem)...

 ..więc...jak tu nie Panikować, skoro czasu coraz mniej, a Świąt w tym roku (2014) coraz więcej...

W końcu jak nie Panikować, skoro prawie wszystko już "wstępnie spakowane", a tymczasem odzież pozostawiona na świąteczne występy nie poszerza się tak sprawnie, jak skóra pod wpływem pochłoniętych pierogów....?!

Udało nam się jednak pokonać wszystkie przeciwności losu, i mimo poważnych kłopotów logistycznych (tu dygresyjka: przejechaliśmy w sumie jakieś 200 km górką, bo logistyka samochodowa nie jest naszą najmocniejszą stroną, w zasadzie żadną stroną :P Jednakowoż, byłam rada z takiego obrotu sprawy, bo wreszcie sobie poużywałam za kierownicą :) ),  spotkać z możliwie największą ilością bliskich nam osób:)

Święta były pyszne!

A po świętach przyszedł czas na dopinanie ostatnich spraw...
Jak zawsze wariatkowo...
Jeszcze ostatnie, "najważniejsze" zakupy...
Jeszcze "ostatnie" pożegnania z przyjaciółmi...
Jeszcze kilka transakcji internetowych (i dreszczyk emocji, czy zamówienia dojdą już po naszym wyjeździe czy jednak zdążą na czas...doszły :) )...

Góra rzeczy pt. "do zabrania" z dnia na dzień rosła, mina męża, gdy patrzył na nią rzedła, a ja dwoiłam się i troiłam, by, z jednej strony móc zabrać jak najwięcej z tych wszystkich "najważniejszych" rzeczy, a z drugiej, starałam się cały ten ekwipunek skompresować tak, by mój kochany Mąż uwierzył, że to się może zmieścić do Meganeczki, a ona to wytrzyma...


I już, już, gdy wyglądało na to, że jesteśmy gotowi, że się wszystko poukładało, uspokoiło... 

... Gdy już wesoło wystrzeliły szampany i wybił Nowy Rok i wydawało się, że nic już nie może nam przeszkodzić ... przyszedł piątek ...

poniedziałek, 19 stycznia 2015

A to było tak...

...jak obiecałam, będę się teraz gęsto tłumaczyć, co ze mną było, gdy mnie nie było ;)

Koniec roku był dla Brykusiowa (i dla Brykusiów również) bardzo pracowity...

starałam się, tak długo jak mogłam, aktualizować bloga i wstawiać nowe bombeczki :)
Z resztą, to, że przestały się tu pojawiać, nie znaczy wcale, że ja przestałam je robić...
Kilka ostatnich sztuk wydziergałam już po świętach...nawet ubrane choinki nie są w stanie mnie powstrzymać :P taki to już nałóg!!!

W pewnym momencie jednak lista spraw niecierpiących zwłoki nie miała już końca, a góra rzeczy do załatwienia przywaliła mnie kompletnie, jak również mój komputer, skutecznie odcinając mi drogę do blogowania... i trwało to jak widzicie aż do teraz...

Jeśli pamiętacie, spodziewałam się, że czeka mnie dłuższy urlop od bloga, jak również od brykusiowania... uprzedzałam  ... i "wiedziałam, że tak będzie" :D

Świąteczne porządki w naszym przypadku znaczyły tym razem całkowicie co innego niż w standardowych, nieogarniętych chaosem przeprowadzkowym domach (o tym co i jak dowiecie się później), co w rezultacie doprowadziło do powstania jeszcze większych stert rzeczy różnych...
i tak były stosiki "do oddania", "do wyniesienia", "do spakowania","do nie wiadomo czego", "zapytać Pana Męża" itd. ...

Ten rodzaj "świątecznych porządków" nie pomógł zdecydowanie w odnalezieniu drogi do komputera, a tym samym do bloga, jak również wielu innych rzeczy... podejrzewam, że niektóre z nich zaginęły w tym galimatiasie bezpowrotnie...

Nie wiemy doprawdy, jak to przeżyliśmy, ale jakimś cudem udało nam się dobrnąć do Świąt....ufff...

Hura! Żyjemy!
- to była jedna strona medalu, ta sama dokładnie, po której znalazły się również: cudne spotkania z naszymi najbliższymi, pierogi, ryba po grecku (ten blog już słyszał o mojej do niej miłości :)), ciasto drożdżowe oraz inne pyszności i radości świąteczne!

Jednak druga strona medalu wyglądała mniej więcej tak:

!@#$&%(*^P(*&)(&^%$W@CdfghjYERVFB&^&@!#@#H$

CZYLI ABSOLUTNA, KOMPLETNA PANIKA

...zastanawiacie się czemu...? :]


piątek, 16 stycznia 2015

Z pewnym poślizgiem.... Wszystkiego Dobrego w Nowym Roku!

Jak widać po blogu, niestety, dawno mnie tu nie było :(

Obiecuję nadrobić wszystkie zaległości!!!
Wytłumaczyć się ze wszystkiego!!!
Opowiedzieć, co ze mną było kiedy mnie nie było :)
Wrócić czym prędzej do Brykusiowania!!!

Tymczasem jednak pragnę, tak na dobry początek, po tej długiej przerwie, złożyć Wam Wszystkim, Kochani moi Czytelnicy najlepsiejsze życzenia noworoczne!!!
Samych słonecznych, radosnych dni :)
Spełnienia wszystkich postanowień, planów i marzeń, tych małych i tych dużych!!!
Uśmiechu i optymizmu co by się nie działo!
Roku pełnego cudownych niespodzianek nie tylko od święta!
Wszystkiego Naj kochani!!! 

Bonne Année 2015!