Pamiętacie jeszcze iście wiosenne ostatnie dni października?
Termometry wskazywały jakieś 18 stopni, a wielbiciele krótkich rękawów ostatni raz w tym sezonie mogli zaprezentować swe muskularne ramiona.
Ja zapamiętam go na baaardzo długo...
Nie przegrzewałam, nie wychładzałam, stosowałam wszelkie złote rady internetu, doświadczonych matek, cioć-dobra-rada oraz sąsiadek, jak i przypadkowo napotkanych osób. Sprawdzałam kark, zakładałam podkoszulek, zdejmowałam czapkę "bo się zgrzeje", potem zakładałam "bo sobie uszy przewieje", rozpinałam bluzę "bo się spoci", nie pozwalałam biegać "bo się spoci", a potem zapinałam bluzę "bo spocone plecy zawieje", potem znów poganiałam, "bo jak się rusza to jej ciepło" itd. itd. :)
Niestety, wszystko to na nic :(
Dopadło i nas!
Pierwsza prawdziwa, niezębowa choroba :(
Choć wygląda na to, że było to typowe jesienne przeziębienie to przez chwilę poważnie obawiałam się popularnego ostatnio zapalenia krtani.
Co by to nie było chore dzieci to zawsze poważny ból głowy.
Zaczęło się od Pyzki. Temperaturę miała raptem dwa razy w odstępie kilku dni, ale kaszel przeokropny! Dostaliśmy jakiś syrop i kilka zaleceń, o których od razu wiedziałam, że przy naszym "stanowczym" dziecku wypełnić się nie da. No bo np. takie przepłukiwanie nosa solą fizjologiczną to już rok temu było nie do zrobienia. Użyć przemocy? Siłą ją "namówić"? Nawet gdybym chciała, co jest niedorzeczne, bo można chyba zrobić więcej szkody niż pożytku, to z 18-kilogramową babą strach trochę się mocować. Ona ma mleczaki, ale w razie gdyby to z mojej szczęki coś wypadło to już nie odrośnie...
Ostatecznie piliśmy syrop, robiliśmy inhalacje, do których udało nam się ją przekonać i czekaliśmy na ozdrowienie.
Tymczasem po 5 dniach choroby Pyzki dołączyliśmy do niej całą trójką :( Adasiek złapał tę "francę" w związku z przeogromną miłością jaką go siostrzyczka darzy. Mimo moich usilnych próśb żeby go przynajmniej nie całowała nie udało mi się go uchronić :( Tym sposobem obcałowany i zakatarzony Adasiek również zaszczycił w pierwszym tygodniu listopada wizytą naszą Panią pediatrę. Na niczego nieświadomym niemowlaku łatwiej dokonywać "tortur" oczyszczania nosa, więc z jego choróbskiem uporaliśmy się szybciej, ale wcale nie łatwiej :( Młody nie mógł spać z zatkanym nochalem, a za dnia męczyliśmy go oczywiście inhalacjami, które znosił niestety gorzej niż Pyzka...
My z Panem Meżem natomiast rozchorowaliśmy się na własne rodzicielskie życzenie. Otóż gdy Pyzka kaszała w nocy bardzo mocno zdecydowaliśmy, że będzie spała z nami. I tak po jednej wspólnej nocy byliśmy dobrze pobijani, mocno nie wyspani i oboje oczywiście zadżumieni :( A jeśli ktoś ciekawy czy Pyzce to pomogło to spieszę wyjaśnić, że nad ranem, gdy już oboje rodziców dobrze zmaltretowała, stwierdziła, że ona to chce do swojego łóżka :P Ehhh... Szkoda, że zarazków ze sobą nie zabrała :P
Pan Mąż skończył na sterydach, bo jak wiadomo faceci nie chorują, oni walczą o życie :P Zaletą tego stanu było jednak to, że mimo wszystko Tatuś był w domu i mógł mi pomóc w tej nierównej walce z glutami, a co za tym idzie humorkami naszych pociech. Ja natomiast, jako matka karmiąca, dołączyłam do grupy syropkowo-inhalacyjnej choć tylko czysto teoretycznie, bo w praktyce na takie "luksusy" jak siedzenie w masce, które jawi mi się prawie jak sauna w SPA, to trzeba mieć czas. Ja obeszłam się odgrzewaną w mikrofali po kilka razy herbatą z miodem i cytryną. Mamy nie biorą wolnego...
Taki to mieliśmy "radosny" początek listopada...
Dobrze, że mamy książeczki. Duuuużo książeczek, które pomogły utrzymać dzieciaki pod maskami! "Dzięki" tej chorobie mamy też inhalator. Nie sądziłam, że może nam się przydać coś takiego, ale po serii katarów już się "nawróciłam".
Polecam!
Oczywiście wszystk otrzeba odpowiednio "oswoić"...
U nas nawet ulubiony misiek Pyzki musiał swoje pod maską odsiedzieć :)
I tak jak my wspieraliśmy Pyzkę w czasie wziewów tak i misiek dostał potężną dawkę literatury miłej dla ucha.
Pyzka i misiek czytają "Mały króliczek i jego magiczna marchewka" |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz